To nie był mój pierwszy raz. Był jednak zupełnie inny, nowy, być może bardziej dojrzały. Na pewno w pełni świadomy. Udało mi się wyciągnąć z tego doświadczenia jak najwięcej, czuję jednak pewien niedosyt, lęk, a jednocześnie wielką ulgę. Jestem nadal trochę zagubiony. To chyba jednak coś zupełnie normalnego, minęło zaledwie kilka tygodni, od kiedy odszedłem. Czy tęsknię? Pewnie, że nie! Czy żałuję? Nie, nawet tych ciężkich momentów. Czy to kiedyś powtórzę? Mam nadzieję, że nie, ale z pewnością będę w pełni gotowy, gdy to powróci. Prawie każdy z nas chce myśleć o tym w ten sam sposób. „To już ostatni raz, co by się nie działo”. „Nigdy więcej”. Każdy, komu kiedykolwiek dane było leżeć na oddziale psychiatrycznym, niezależnie od wieku, płci, czy choroby.
To bardzo trudne miejsce, dla wszystkich, nawet dla personelu. Mimo tego, że szpital w którym dane mi było się leczyć tym razem, w porównaniu do poprzednich sprzed kilku lat, był Disneylandem, to i tak chwilami było ciężko. Od pierwszej sekundy pobytu byłem całkowicie świadomy tego co się dzieje, czego nie można powiedzieć o poprzednich szpitalach, do których trafiałem w stanach mocno natężonej manii. Manie były nasilone do tego stopnia, że do dziś nie pamiętam nawet jak lądowałem w szpitalach i kilku pierwszych dni. Tym razem chcę opowiedzieć jak było. Bo było inaczej. Chcę to wykorzystać, a że pisanie to dla mnie najlepszy rodzaj terapii, z pewnością pomoże mi zapomnieć o kilku sprawach, bo papier ma większą cierpliwość od mojej. Nie podam oczywiście nazwy ośrodka, ani pełnych nazwisk, aby uszanować prywatność innych osób, zarówno pacjentów jak i personelu. Dojrzałem jednak do tego, aby o swojej chorobie mówić otwarcie, bez wstydu i kompleksów. Jestem po prostu chory i wiem już jak sobie z tym radzić, zupełnie jak cukrzycy, tyle. Zapraszam na oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego dla depresantów i osób z lekkimi zaburzeniami psychicznymi. Proszę nie drażnić pacjentów. Żartowałem – oni też lubią się pośmiać i sami często używają słowa „wariat”, w stosunku do osób w gorszym stanie.
Czego szukałem w takim miejscu, będąc w miarę dobrym stanie psychofizycznym? Remisja mojej choroby trwała od 7 lat – od ostatniego epizodu psychotycznego, zakończonego dosyć przykrą hospitalizacją. Zacząłem jednak odczuwać stany depresyjne – duże spóźnienia do pracy lub nieobecności (najdłuższy czas – tydzień), co nigdy wcześniej mi się nie przydarzało, nawet jak miałem prace, z których nie bylem zadowolony i źle się w nich czułem. A zawód który obecnie wykonuję, po prostu kocham. Chodzi mi tu o samą jego istotę, ale również o świetny zespół. Nikt nigdy nie wypytywał się mnie o co chodzi z tymi nieobecnościami i spóźnieniami. Obracaliśmy to zawsze w żarty na poziomie, bez dokuczliwości. Zdecydowałem się powiedzieć po jakimś czasie szefom o moim stanie i wyrazili zrozumienie, zaakceptowali to. Nie chciałem jednak nadużywać ich cierpliwości zasłaniać się L4 od psychiatry, który jest w stanie wypisać zwolnienie na tydzień-dwa jeżeli zachodzi taka potrzeba. Taką okazję wykorzystałem tylko raz i było to zwolnienie wypisane wstecz, na wspomniany niefortunny tydzień. Po próbach włączania antydepresantów u mojego stałego lekarza, stwierdziliśmy z żoną, że trzeba spróbować szukać pomocy gdzieś indziej i skonsultować się z innym specjalistą. W dużym skrócie: okazało się, że leki które brałem przez ok. 7 lat są już dla mnie „be” i za mocne. Nowy lekarz zaproponował mi zmianę leków na nowe, dopasowane, po których powinienem funkcjonować optymalnie, właściwie jak zdrowy człowiek. Wymagało to jednak położenia się do szpitala. Jako że mam raczej niefajne wspomnienia z oddziałów, które poznałem do tej pory, od razu przed oczami stanęli mi alkoholicy, niedoszli samobójcy, schizofrenicy w stanie największego pobudzenia i ludzie niebezpieczni, którzy zamiast do więzienia, trafiają do takich placówek. W wielu szpitalach psychiatrycznych, wszystkie te przypadki wrzuca się do jednego worka, na jeden oddział. Tu jednak miało być inaczej, a kuracja miała potrwać maksymalnie 2-3 tygodnie.
Lekarz zarekomendował mi to miejsce, jako spokojną klinikę na wysokim poziomie, wyłącznie z lekkimi przypadkami. Po konsultacji z rodziną i z psychiatrą wypisującym skierowanie, stwierdziliśmy, że trzeba to wykorzystać. Pozostała jeszcze kwestia pracy. Zaproponowałem szefom, że będę pracował zdalnie, ponieważ mam autonomiczne stanowisko i niestety nikt nie wykona za mnie moich obowiązków. Zgodzili się. Do tego zapytali czy będą mieli kontakt z moim lekarzem, bo jakby praca miałaby mi zaszkodzić, mogę ją po prostu przerwać. Przed położeniem się do szpitala, mogłem go najpierw odwiedzić i zobaczyć jak to wszystko wygląda od wewnątrz. Oddział psychiatrii, o którym chcę Wam opowiedzieć znajduje się w dosyć sporym kompleksie szpitalnym, który jest otoczony lasem. Wszystko wygląda właściwie jak wioska Smurfów – budynki połączone są ze sobą krętymi ścieżkami. Można też znaleźć sporo miejsc z ławkami. Widać jednak, że całość pamięta lepsze czasy, kiedy trawa była przycinana, kwiaty pielęgnowane, a niektóre elementy straszą dziś swoją nieużytecznością, wciąż czekając na utylizację. Mniejsza jednak o to. Psychiatryk z zewnątrz prezentuje się naprawdę świetnie. Gdy pierwszy raz spojrzałem na starą, aczkolwiek odnowioną kamienicę, z nowoczesnymi wstawkami, powiedziałem sam do siebie cytując Wiesława Wszywkę: „Zapowiada się obiecująco”.
Wnętrze również robiło wrażenie. Aby dostać się do środka postąpiłem zgodnie z napisem na domofonie: „Wcisnąć 2 i czekać”. Odezwał się dźwięk zwalnianego elektronicznego zamka. Wszedłem. Okazało się, że bezpośrednio za drzwiami i krótkich schodach, znajduje się hol z salami dla pacjentów (po lewej stronie była jeszcze palarnia, oddziały psychiatryczne są jedynym miejscem w szpitalach, gdzie dozwolone jest palenie tytoniu). Ruszyłem do przodu, całkowicie spokojny, wiedziałem już co mogę zobaczyć. Było bardzo spokojnie, mijając się z pacjentami wymieniałem uprzejmości, rzeczywiście nie były to żadne „ciężkie przypadki”. Wrażenie zrobiły na mnie dopiero dwie rzeczy. Pierwszą z nich było pomieszczenie w którym przebywali sanitariusze i pielęgniarki. Wyglądało zupełnie jak przeszklone biuro siostry Ratched z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Pacjenci określali je dosyć trafnym mianem akwarium. Tam dostałem informację, że lekarz którego szukam jest w swoim gabinecie, na 3 piętrze. Ruszyłem wobec tego tą samą drogą – okazało się, że przy wejściu są również schody, prowadzące na górę. Dopiero wtedy to zobaczyłem. Na każdym piętrze klatka schodowa była zabezpieczona specjalną siatką, odpowiednio naciągniętą, tak aby nikt nie zrobił sobie krzywdy. To dało mi trochę do myślenia… Rozmowa z lekarzem przebiegła dosyć szybko, przeszliśmy się po oddziale i umówiliśmy się na datę przyjęcia. Sam nie wiem kiedy byłem już na zewnątrz, prowadząc auto w drodze do pracy, zastanawiając się jeszcze nad swoją decyzją.

Byłem całkowicie spokojny, gdy przybyłem na oddział. Byłem przekonany, że jestem w dobrych rękach, przyszedłem z własnej woli i wiedziałem, że nic złego mnie tu nie spotka. Planowałem pracować do południa, a jeżeli sytuacja będzie tego wymagać – dłużej. Zabrałem ze sobą książki, kolega pożyczył mi PSP z kilkoma świetnymi grami, wiedziałem więc, że na pewno nie będzie jednego elementu z poprzednich hospitalizacji, który był nieznośny – nudy i dłużenia się czasu. Byłem ciekaw całego pobytu, więc nawet samo przyjęcie mnie bardzo interesowało.
Przyszedłem ze skierowaniem do pielęgniarek, one odesłały mnie do lekarzy psychiatrów, dostałem pieczątkę jednego z nich (który prowadził potem moje leczenie) i odesłano mnie na Izbę Przyjęć – taką ogólną, dla całego kompleksu szpitalnego. Zastałem tam dwójkę sanitariuszy, którym przekazałem skierowanie z pieczęcią. Zdziwiło mnie, że wzięli to ode mnie bez słowa, nic nie tłumacząc. Oprócz mnie był tutaj mężczyzna trochę starszy ode mnie. Wyglądał na zmartwionego. Wydawało mi się, że być może przywiózł tutaj bliską osobę w dość kiepskim stanie lub brał udział w wypadku. Gdy oddano mi dokumenty, poproszono nas razem, abyśmy poczekali na karetkę, która zabierze nas na oddział psychiatryczny. Nie pomyślałem nawet przez chwilę, że również był pacjentem. To było dla mnie dziwne, ale umocniło mnie w przekonaniu, że rzeczywiście nie trafiają tutaj ludzie z ulicy, zapięci w pasy i agresywni, a osoby którym emocje wymknęły się spod kontroli. Przywitaliśmy się i w milczeniu pojechaliśmy na oddział. Nie wiedziałem wtedy, jak wiele mamy ze sobą wspólnego.
Przyszedł czas na przyjęcie! Nie urodzinowe, nie przywitalne, a przyjęcie do psychiatryka. Musiałem chwilę poczekać, bo pielęgniarka opatrywała drobną ranę jednemu z pacjentów. Był to korpulentny chłopak, mniej więcej w moim wieku, bez karku, w koszulce Lechii Gdańsk. Wiedziałem jednak, że w miejscu takim jak to, nawet najwięksi chuligani stadionowi, łagodnieją i są posłuszni, bo chcą jak najszybciej wyjść. Niemniej jednak i tak miałem nadzieję, że nie trafię do jego pokoju. W końcu pożegnał się, poklepał opatrunek i wyszedł, zająłem jego miejsce. Okazało się, że cały wywiad i proste badania podczas przyjęcia, przeprowadza również pielęgniarka. Jest tu chwila na historię choroby, ale również na pytania typu: „Który mamy rok?”, „Kto jest prezydentem Polski”. Jak zapewne się domyślacie mają one na celu sprawdzenie poczytalności pacjenta. Potem dokumenty. Przede wszystkim podpisanie się pod zgodą na leczenie, dzięki której np. agresywny pacjent musi zgodzić się na zastrzyk ze środkami uspokajającymi. Potem ważenie. Następnie pielęgniarka zapoznała mnie z kilkoma kluczowymi zasadami panującymi w szpitalu. Chodzi głównie o pory wydawania posiłków, spacerów, obchodów, podstaw higieny. Na koniec dostałem kluczyk do szafki w depozycie, do której można chować wartościowe rzeczy. O tym, że za wszystkie prywatne przedmioty odpowiada wyłącznie pacjent, zostałem poinformowany co najmniej trzy razy. To mi dało trochę do myślenia, bo wiedziałem że kradzieże w takich miejscach się zdarzają, ale żeby na starcie tak bardzo o tym przestrzegać? Dostałem również informację o tym, że muszę poczekać jeszcze na łóżko w swojej sali. (Numer 8. Zapamiętałem ją chyba na całe życie.)
Przysiadłem z całym swoim majdanem przy okrągłym stoliku. Zdziwiła mnie cisza i brak pacjentów na korytarzu. Po chwili z jednej z sal wyszła zaspana dziewczyna, wyglądająca na nastolatkę. Rozejrzała się i ot tak, zaczęliśmy rozmawiać. Od samego początku zastanawiałem się co ona właściwie tutaj robi. Mówiła naprawdę rzeczowo, była bardzo inteligentna, oczytana i miała swoje zdanie, a to dużo jak na dwudziestolatkę (bo tyle właśnie lat miała Paulina). Dosyć szybko dowiedziałem się, że przyczyną odsiadki jest próba samobójcza, jeżeli jednak chodzi o schorzenia, lekarze dopiero stawiali diagnozy: od rozdwojenia jaźni przez CHAD (skrót od choroba afektywna dwubiegun – to mój przypadek) po zespół Aspergera. Powiedziała mi, dlaczego jest tak cicho. Okazało się, że w każdą środę od godziny 9:00, zamiast zwykłego obchodu, wszyscy pacjenci, lekarze i pielęgniarki zbierają się na dole w sali terapii grupowej w ramach tzw. „społeczności”. Na niej poruszane są sprawy dotyczące całego oddziału, zgłaszają je zarówno pacjenci jak i cały personel. Minęło kilka minut i korytarz szpitalny zaczął tętnić życiem, każdy wracał do swojego pokoju i po jakimś czasie hol znowu opustoszał. Dowiedziałem się, że łóżko jest gotowe. W końcu mogłem wejść do mojej sali.
Dziś nie pamiętam już dokładnie w jaki sposób przywitałem się i zostałem przywitany. Na pewno nie wychylałem się za bardzo i nie byłem zbyt wylewny wobec moich nowych współlokatorów. Wolałem najpierw poobserwować, kto jest kim i za co został tu skierowany. Razem w sali było nas sześciu. Poznałem od razu faceta, który był ze mną na Izbie Przyjęć, dostał łóżko tuż za moim (nazwijmy go Głosem Rozsądku). Obok niego leżał chłopak trochę starszy ode mnie, z bródką i podkrążonymi oczami. Na jego łóżku leżało wielkie pudło z tytoniem, gilzami i maszynką do nabijania petów. Często odwiedzali go pacjenci, chcący wysępić lub odkupić papierosa. (dosyć szybko nazwałem go Zgorzkniałym Smutkiem). Następnie, równolegle do mnie, ponieważ sala była okrągła, leżał najsympatyczniejszy kompan tej gehenny – Ali Baba, ale o nim również później. Zaraz za nim lewy róg od wejścia zajmował Mateusz Malarz, któremu poświęcę najwięcej miejsca. Drugi róg, i jak szybko zauważyłem, najlepsze miejsce na sali, zajmował Typowy Janusz. Potem śmieliśmy się po cichu, że ma on tutaj urządzony drugi dom z różnymi, dozwolonymi tutaj udogodnieniami. Weteran oddziału.
Możliwość korzystania z Internetu, smartfonów, laptopów i innych urządzeń elektronicznych mocno zmieniło oblicze przebywania w takim szpitalu. Wszyscy pilnowaliśmy jedynie, aby urządzenia były naładowane (po powrocie do domu, pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było podłączenie smartfona i PSP do ładowarki). Słuchawki natomiast urosły do miana najcenniejszego artefaktu. Nie chodziło tu bynajmniej o nie przeszkadzanie innym, a odcięcie się od reszty. Jak zapewne możecie się domyślić, dosyć słabo wpływało to na integrację. Przez pierwsze dwa-trzy dni, rozmawiałem więcej z ludźmi napotkanymi na korytarzu lub przy posiłkach. Gdy wracałem do sali numer 8, mogłem jedynie posłuchać wymiany zdań Typowego Janusza i Zgorzkniałego Smutku. Szybko można było poznać, że panowie znają się doskonale, mimo dużej różnicy wieku. Potem okazało się, że obaj są stałymi gośćmi oddziału. Niemniej jednak i oni ograniczali się do prostych przekazów: „Idziesz na peta?” „Leki podają” i przekazywania sobie różnych cennych informacji z Internetu o promocjach, rabatach i okazjach. Byłem przekonany, że swobodnie rozmawiają między sobą w palarni lub po prostu poza salą. Na tym etapie, nie wiedziałem co komu dolega, ile lat się leczy i jak skutecznie.
Zgorzkniały Smutek bardzo dużo spał. Nakrywał się kołdrą i odwracał tyłem do nas. Wydawać się mogło, że doszedł do perfekcji w spaniu w dzień, poza domem, wśród obcych ludzi. Bardzo zdziwiły mnie jego odpowiedzi podczas pierwszych obchodów. Na pytanie: „Jak samopoczucie?” odpowiadał zawsze, że trochę lepiej, jednak poprosi o 20 mg więcej lub mniej jakiegoś leku. Myślałem sobie – wow, jaka precyzja! I co? To tyle? Dzięki temu będzie lepiej się czuł i spał w nocy jak dziecko? (Bezsenność to jedna z największych bolączek pacjentów). Po tygodniu dowiedziałem się, że Zgorzkniały Smutek również, podobnie jak ja, choruje na CHAD, z tą różnicą że wahania nastrojów trafiają mu się znacznie częściej i z większą mocą. Potem wyznał, że to jego 17 pobyt w psychiatryku. Wtedy nie mieściło mi się to w głowie. Nie słyszałem nigdy o czymś podobnym. Zgorzkniały Smutek najczęściej trafiał w takie miejsca z powodów manii, czasami zdarzały się depresje. Przez chorobę stracił niejednokrotnie pracę, obecnie natomiast walczy o córkę. Bardzo kumaty facet przed czterdziestką, zjedzony całkowicie przez cynizm i życiowe rozczarowania. Smutne. Z czasem jednak zastanawiałem jak to jest naprawdę.
Za zgodą lekarzy, niemal każdemu pacjentowi przysługiwały przepustki. Ja wykorzystywałem je na weekendowe wypady do domu. Zgorzkniały Smutek potrafił wyjść rano do miasta, załatwić jakieś sprawy urzędowe i wrócić. Mnie by to przerosło. Przynajmniej jeżeli był w stanie, jaki sobie mogłem wyobrazić. To jednak nie wszystko! Pewnego dnia również zginął na pół dnia. Od tygodnia wałkowany był temat jakiegoś samochodu. Okazało się, że był w stanie wyjść z zakładu psychiatrycznego i kupić używany samochód. Pamiętam, że mnie to przerastało, jak byłem w całkiem dobrej, unormowanej formie. Być może jemu było łatwiej bo miał doświadczenie pracy w zakładzie mechanicznym, ale tak czy inaczej: jednego dnia leżysz obłożnie chory, śpisz w dzień i w nocy, drugiego natomiast idziesz do miasta kupić auto. Coś mi tu nie trybiło. Kluczem do rozwiązania zagadki okazał się Typowy Janusz.
Początkowo bardzo mi imponował kilkoma rzeczami, ale nie wiedziałem dokładnie z czego one wynikają. Przypominał mi trochę takiego ojca chrzestnego całego oddziału. Pacjenci nie przychodzili do niego tylko po fajki, ale również po to, aby pożyczyć jakieś gadżety (miał ich mnóstwo), zgrać muzykę czy filmy lub po prostu pogadać. Bardzo powściągliwy w swoim zachowaniu, z pozoru szorstki, okazał się bardzo sympatycznym, doświadczonym facetem. Bardzo podobało mi się, że mimo podchodzenia pod 60. tak czule nazywał swoją żonę w rozmowach telefonicznych, nadążał świetnie ze wszystkimi nowinkami technicznymi i używał slangu młodzieżowego. Fajny gość, do którego jednak trzeba dotrzeć. Nazwałem go Typowym Januszem bo takie stwarzał pozory: nowinki o promocjach, plecione buty, podkreślanie swojej racji itp. Nie mam tu na myśli cech nagminnie wyśmiewanych w internetowych memach. Facet znał z imienia cały personel – piguły, sanitariuszy, sprzątaczki i osoby wydające posiłki. Znał nazwiska lekarzy, wiedział też mniej więcej gdzie który przyjmuje. To właśnie on na swoim łóżku szpitalnym zbudował sobie własny pokój. Zaaranżował sobie przestrzeń wokół siebie w ten sposób, aby było mu wygodnie posługiwać się laptopem, czytać książki, sięgać do szafki i w razie nagłego napadu drzemki, nakryć się kocem i odpłynąć. Trzy najdziwniejsze rzeczy, jakie udało mi się zauważyć to maszynka do strzyżenia włosów, śrubokręt i nóż (sic!). O nożu dowiedziałem się najwcześniej, zdaje się, że po 3 dniu pobytu. Trzeba było dokręcić coś w oknie i wtedy Janusz wyciągnął rozkładany nóż i przekazał chłopakom.
Wszystko wokół niego, było dopracowane do perfekcji: od najlepszego miejsca w rogu, spod łóżka Typowego Janusza wiły się przeróżne kable ładowarek, routerów i tym podobnych gadżetów, które wychodziły na korytarz, podłączone do gniazdek elektrycznych. Mimo kabli, które przechodziły do sali, drzwi zamykały się dosyć sprawnie, jednak trzeba było upewnić się, czy na pewno zamek zaskoczył. W przeciwnym razie pozostały otwarte, czego Janusz po prostu nie znosił i toczył o to zażarty bój (głównie z Mateuszem Malarzem). Nie ma mu się co dziwić, bo przeziębił się przez przeciągi wpadające do sali. Gdy wybijała godzina ciszy nocnej: 22:00, to właśnie on był osobą, która decydowała, czy zgaszamy już światło. Jak widzieliśmy, że Typowy Janusz czyta książę to nawet nikt nie zaczynał tematu. Jeżeli jednak korzystał z laptopa, to najczęściej Zgorzkniały Smutek pytał się czy wyłączyć oświetlenie. Czasami też Janusz łapał kogoś kto wchodził do sali i prosił o zgaszenie. Do dziś nie wiem, czy zwracał uwagę na to czy komuś jeszcze potrzebne to światło czy nie. Jestem jednak pewien jednego. To Janusz trzymał klucze w naszej celi. Nosił mu je Zgorzkniały Smutek, a cała reszta zgadzała się na wszystko.
Co łączyło ze sobą te dwie postaci? Renta. Jak wiadomo, osoby cierpiące na choroby psychiczne, również mogą starać się o adekwatne świadczenia. Trzeba jednak przejść przez cały protokół i wymogi komisji. Wchodzi w to również odpowiednia ilość hospitalizacji. Na naszym oddziale, tajemnicą poliszynela był fakt, że są tu osoby, które co prawda nie symulują i są chore, jednak w głównej mierze zależy im na świadczeniach z ZUS. Stanowili oni doskonałą parę, ponieważ mieli ten sam cel i te same potrzeby. Janusz odwiedzał różne szpitale ponad 26 razy (z tego co pamiętam) i dzięki temu stał się prawdziwym specjalistą, jeżeli chodzi o całą biurokrację, papierologię i najszybszy sposób na dostanie lub przedłużenie renty. Wiedział jak dostać się na oddział, jak zachowywać się na obchodach i ile czasu spędzić w szpitalu. Zgorzkniały Smutek był jego uczniem. Byłem mocno zdziwiony, że są tacy spokojni, jakby znudzeni tym wszystkim i nie rozmawiają o swojej chorobie. Im zależało na tym, aby zostać tutaj jak najdłużej i chyba widzieli już wszystko, każdy scenariusz, który mógł wydarzyć się w szpitalu psychiatrycznym. Dobrze ich wspominam.
Najlepszy był jednak Ali Baba. Podejrzewam, że możecie mieć przeróżne wyobrażenie o tej osobie, dysponując jedynie moim określeniem. Ali Baba rozbudza wyobraźnię, to fakt. Za określeniem kryje się wesoły facet po pięćdziesiątce, niskiej i krępej budowy, z delikatnym wąsem pod nosem, ciemnej karnacji. To Irakijczyk, który doskonale włada polszczyzną, mieszka u nas od lat 80., założył tu rodzinę i pracuje od lat. Ali, bo tak ma na imię był dla mnie zagadką. Nie wiedziałem jak do niego podejść. Udzieliła mi się chyba cała sprawa z uchodźcami i ogólnym nastawieniem do islamu. Mimo tego, że nie jestem w żaden sposób uprzedzony, to miałem pewną blokadę. Chodziło o to, że nie wiedziałem jak prowadzić z nim dialog, tak aby go w jakiś sposób nie urazić. Okazało się to zupełnie bez sensu. Przecież i tak wszyscy jesteśmy chorzy psychicznie… Od tego trzeba było zacząć. Ali miał dosyć skomplikowane nazwisko. Na tyle że czasami lekarzom lub personelowi zdarzało się zapomnieć jego imienia! Ali widząc ich zakłopotanie, to jak szukają informacji na karcie pacjenta i w notatkach, uśmiechał się i mówił: „Ali Baba i czterdziestu rozbójników”. Jak usłyszałem to pierwszy raz, wiedziałem już, że ma on wielki dystans do siebie i jest sympatycznym człowiekiem. Jak trafił do szpitala? W 2006 roku brał udział w misji pokojowej w Iraku, jako cywil-tłumacz. Pewnego razu konwój w którym jechał, zatrzymał się przed wjechaniem do miasta. Ali znalazł się wśród ochotników, którzy mieli zbadać teren. Sytuacja tego wymagała, ponieważ konwój musiałby czekać bardzo długo na saperów i ewentualne rozminowanie terenu. Pech chciał, że Hammer którym jechał Ali i pięcioro innych ludzi wjechał na minę. Szczęście jednak ocaliło życie każdego z nich. Ładunek odpalił się z opóźnieniem, rozrywając koło, nadkole i cały silnik. Wszyscy ocaleli. Ali jeszcze ponad miesiąc słyszał ten huk. Pokazywał mi zdjęcia Hammera, orderów i siebie w towarzystwie Lecha Kaczyńskiego. Po kuracji i powrocie do Polski wszystko zdawać by się miało w porządku, do chwili gdy zaczęło objawiać się PTSD, czyli zespół stresu pourazowego. To pewnym czasie to żona namówiła Aliego na leczenie i szpital („Idź Ali, to żaden wstyd”).
Ali to świetny, ciepły gość. Nigdy nie widziałem go smutnego lub złego. Z nas wszystkich to on najlepiej znosił Mateusza Malarza i jego fanaberie. Przynosił mu jedzenie i słodycze, jak tylko wracał z przepustek. To od niego czerpałem spokój i to on nauczył mnie w jaki sposób można zupełnie bezinteresownie komuś pomagać. Jego żona była taka sama – dusza człowiek, świetnie się dobrali. Ali nie miał nigdy problemów z tym, że mieszka w Polsce i jest Irakijczykiem. Opowiadał nawet, że na terenie szpitala, podczas spaceru, ktoś cofnął się autem w jego kierunku, opuścił szybę i powiedział „salam alejkum”. On po prostu odpowiedział z uśmiechem na twarzy: „alejkum salam”. Zapytałem się czy myśli, że to było złośliwe – „W żadnym razie Łukasz”. Kiedy człowiek był zdołowany lub wkurzony, pojawiał się Ali. Pokazywał filmiki z Iraku, jak jego kumpel smaży jajko na patelni bez ognia, przy temperaturze 50 C° lub opowiadał ciekawe historie, zarówno z Polski jak i z krajów arabskich.
O Głosie Rozsądku, mężczyźnie który przyszedł do sali nr 8 razem ze mną dowiedziałem się niewiele. Nie znaczy to jednak, że go nie poznałem. Nasze rozmowy nie polegały bowiem na konwenansach i pytaniach typu „Czym się zajmujesz itp.”, rozmawialiśmy raczej o naszym stanie zdrowia i innych kwestiach, które nas wspólnie interesowały. Okazało się że Głos Rozsądku sam przyszedł na Izbę Przyjęć po tym jak nie przespał… 18 nocy. Był na skraju wyczerpania psychicznego. Lepiej mogłem go zrozumieć dopiero w chwili, kiedy sam zacząłem mieć problemy ze snem. Na szczęście, Głos Rozsądku zachował się na dojrzale i spokojnie na tyle, że najpierw zadzwonił do jakiejś grupy wsparcia, a oni wysłali do niego karetkę, która przywiozła go na nasz oddział. Mogło być gorzej, bo mógł trafić do innego kompleksu szpitalnego, do psychiatryka w którym są dosyć mocne i specyficzne przypadki. Dosyć długo stawiano mu diagnozę i tak na dobrą sprawę nie wiem co mu dolega. Nie dowiedziałem się tego, ponieważ wyszedłem ze szpitala. Podczas całego mojego pobytu (ok. 4 tygodnie), miał nadal problemy ze snem, drgawki i silny niepokój. Dodatkowo na jego stan, tak jak na mój, wpływał negatywnie Mateusz Malarz. Okazało się, że Głos Rozsądku, tak jak ja przestał palić z momentem wejścia do szpitala. Mi udało się nie palić przez cały ten czas, ale i tak wróciłem do nałogu po miesiącu od wyjścia. Ale i tak dobrze było nie palić papierosów w takim miejscu – przede wszystkim przez masę „sępów”, które obrażają się jak odmówisz im jednego papierosa, nie pamiętając o tym, że tego samego dnia wzięli od ciebie już cztery. Na szczęście nie miałem tego problemu.
Tak jak wspominałem, zdecydowałem się położyć do tego szpitala tylko dlatego, że zapewniano mnie o tym, że przeznaczony jest wyłącznie dla ludzi chorych na lekkie zaburzenia psychiczne. To miało być doskonałe środowisko do tego, aby zmienić leki i wyjść z oddziału w dobrej kondycji. Tak się jednak nie stało. Okazało się, że w szpitalu jest jedna osoba, w dość nasilonej manii, trwającej chyba od lat, która przejawia również agresję i jest mocno, mocno męcząca. Tak zgadza się, to Mateusz Malarz, mój współlokator, na którego byłem skazany na 4 tygodnie. No bo jaka inna sala mogła mi się trafić? Mateusz był przekonany o tym, że wszyscy się go boją. Ale był również pewny tego, że ma 1,92 m wzrostu i jest postawny. Tymczasem był to chuderlawy chłopak, średniego wzrostu z zarostem na twarzy nie golonym chyba od pierwszego porostu. Do tego miał stopy tak zjedzone przez grzybicę, że na sam widok robiło się niedobrze. Na nieszczęście zauważyłem to pierwszy raz czekając w kolejce po obiad. Mateusz upewniał nas jednak za każdym razem, że ugryzł go pająk lub kleszcz i dostał gorączki i tak już mu się zrobiło. To co mogło poświadczać o tym, że pochodzi z bandyckiego Obłuża (o czym nam namiętnie przypominał), był połamany w kilku miejscach nos. Mateusz nie widział również na lewe oko, jak utrzymywał: „To od napierdalania”. Ogólnie typ zachowywał się jakby trafił do więzienia i musiał wywalczyć sobie miejsce, albo nawet dominacje. Tymczasem wszyscy mieli go gdzieś. Każdy go ignorował nie chcąc wchodzić w dyskusję. Wszyscy wiedzieliśmy doskonale, że to nie ma sensu. On i tak by opowiadał niestworzone rzeczy, kosztem spokoju i cierpliwości słuchacza.
Po pewnym czasie zrobiło mi się go trochę szkoda. My wszyscy byliśmy wpatrzeni w swoje smartfony i tablety, a on tak naprawdę nie mógł się wygadać. A z pewnością musiało w nim kipieć przy takim stanie. Dosyć szybko skombinował sobie od pielęgniarek kredki, ołówki, blok, a nawet segregator. Okazało się, że jest artystą. I to do tego bardzo uzdolnionym. Przy czym nie zdradzał żadnej skromności. Wiedział, że jego obrazy – bo tak nazywał swoje szkice na bloku rysunkowym to dzieła sztuki. Po naszej pierwszej wymianie zdań, a właściwie jego monologu (Mateusz wygłaszał wzniosłe oracje, wyłącznie na istotne kwestie i kończył je wygłaszaniem swoich poglądów na inne tematy) przy którym mu kilka razy przytaknąłem lub coś dodałem, dał mi swój „obraz” mówiąc: „Masz. Będziesz milionerem jak mnie już nie będzie”, po czym zaczął rapować „Mam jedną pierdoloną schizofrenię, zaburzenia emocjonalne, proszę puścić to na antenie…”.

W ten sposób zaczęła się nasza znajomość. Gdy tylko przychodziło mu do głowy jakieś pseudo-filozoficzne pytanie lub narysował coś nowego, przychodził z tym do mnie. Nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka. Funkcjonowałem jeszcze na swoich lekach – przed południem pracowałem, potem natomiast dużo czytałem, grałem na PSP i siedziałem w necie, we wszystkie te czynności przeplatał się Mateusz, ale nie był jeszcze w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, w momencie kiedy nie gadał steku bzdur, rysował i ciągle pragnął poklasku, oceny jego prac. Potem zaczął pokazywać to wszystkim i praktycznie nikt nie miał odwagi lub serca powiedzieć, że te szkice są po prostu do bani, a te lepsze – każdy by narysował. On twierdził, że jest pracowity i narysuje tutaj ponad 2000 plansz. Celem głównym było zrobienie gry dla dzieci i dorosłych łączącej w sobie Heroes of Might and Magic, Diablo, klimaty średniowiecza i przyszłości, Tolkiena i Gwiezdnych Wojen. Będzie po prostu genialna. „To jakbym podał ci tacę z diamentami i złotem” – mawiał wiele razy, chcąc mnie zaangażować w promocję i sprzedaż gry. Wiele razy próbował pokazać mi swoje trzy strony internetowe z obrazami, ale przeglądarka nie ładowała żadnej z niej. Byłem przekonany, że ściemia lub ma jakieś urojenia. Potem udało się dostać do jego profilu na Digart na którym było kilka ciekawych prac, to prawda, ale on w tym widział coś zupełnie innego (raz powiedział: „W tym czasie moje prace ogląda 16 000 osób”, a innym razem: „Mogę wystawiać się w Paryżu, Rzymie, Wiedniu i Madrycie”). Matusz Malarz nie był zwykłym chuliganem, który rysował. Miał pewną wiedzę, widział sporo filmów, jednak na siłę starał się tym brylować, będąc przekonanym, że komuś zaimponuje. Opowiadał truizmy i jakieś zmyślone historie. A wiecie co było w tym wszystkim najgorsze? On cały czas powtarzał te same rzeczy. Codziennie słyszałem o tym, że ugryzł go kleszcz lub pająk (sprawa stóp), że sam nauczył się dwóch sztuk walki na poziomie mistrzowskim, o tym że Maria Magdalena była kurwą, że Piłsudski był niski i sięgał mu do barku i masę innych bzdur, na które byliśmy skazani kilka razy dziennie, przez całą swoją odsiadkę.
Potem zacząłem mówić: „Mateusz, mówiłeś mi o tym 20 minut temu, nie pamiętasz?”. Twierdził, że nie pamięta. Miliony razy przerabialiśmy historię jak zmasakrował kogoś za to, że powiedział do niego „Mateusz wajchę przełóż”. Jak się go zapytałem w końcu, czy nie mógł po prostu odpowiedzieć „Niech Ambroży przełoży” – zaskoczyło go to. Innym razem zaczął gadać o komisji wojskowej. Takiej pierwszej, przez którą przechodzi się w wieku 19 lat. Ponoć od razu dali mu kategorię E, chociaż nie miał chyba jeszcze wtedy nic zdiagnozowanego. „Temu AK-47 nie wolno dawać” – mówił Mateusz i ciskał gromy na komendanta, który tak powiedział. Bardzo chciał iść do wojska, ale jak widać dobrze się stało, że nie poszedł. Wspominałem mu przy tej okazji, że skoro pobił kogoś za tekst z Mateuszem i wajchą, to co by zrobił wobec tego mając kałacha i powiedziałem, że komendant na komisji wiedział co robi. Na to też nie potrafił znaleźć odpowiedzi.
Błahe i nieważne wiadomości od Matusza, który grał jak zdarta płyta, można było jeszcze znieść i ignorować. Gorzej jak mówił o jakiś kwestiach ważnych, osobistych i smutnych. Okazało się, że pochował swojego ojca jak miał 13 lat (to po nim odziedziczył chorobę, jego tata się powiesił, nie wspomina go dobrze, wyzywając od najgorszych), matkę natomiast, pożegnał z żalem w wieku 21 lat. Od momentu jej śmierci całkowicie się posypał i zaczął grzać wódę z kolegami. W tym czasie dostał spadek wspólnie z siostrą. Przepił go z kumplami przez rok, porozpożyczał pieniądze. Zapytałem się wtedy, czy on ma w ogóle gdzie pójść, jak stąd wyjdzie. Okazało się, że nie. Trochę marnie, że musi kombinować od tego czasu i jest zdany wyłącznie na siebie. Siostra mieszka gdzieś za granicą ze swoją rodziną i wisi mu ciężki hajs (za każdym razem podawał inną kwotę). Wiele razy mówił, że jak ją spotka to ją pobije. Raz zadzwonił od kogoś z telefonu, złożyć jej życzenia urodzinowe. Skończyło się na wyzwiskach i groźbach. Oczywiście nie poznaliśmy jego historii od razu. Serwował nam ją w częściach, powtarzając w kółko te same fakty, które jednak naginał i przedstawiał w innym świetle. Z jednej strony było go mi szkoda, z drugiej jednak zaczynałem się zastanawiać, ile z tego co mówi jest prawdą. Najgorsze było to powtarzanie. Jeżeli jego zwykłe biadolenie i rysunki można było szybko skwitować i zająć się swoimi sprawami, o tyle mi przynajmniej było głupio zlewać go w chwili, gdy mówił o śmierci rodziców i innych przykrych wydarzeniach. Ale on to powtarzał setki razy, zmieniając pewnie wiadomości. Człowiek dostawał szału, bo z czystego szacunku słuchał tego do końca. Potem jednak Mateusz oczekiwał komentarza. Do tego, bardzo przeszkadzało mi to, że on jakby chełpił się tymi nieszczęściami. Powiedziałem mu raz, że mi też zmarła matka, chora na schizofrenię, to w ogóle nie zareagował, kontynuował swój wywód o swoim nieszczęściu. To mnie zaczynało irytować.
Mateusz karmił nas wszystkich codziennie po kilka razy swoimi suchymi żartami, pseudo gangsterskimi opowieściami z Obłuża, historią swojego nieszczęśliwego życia i rysunkami. Tylko rysunki się zmieniały – na szczęście rysował ciągle coś nowego, bo jakbym miał oceniać SS Zombie po raz 50. to bym zwariował (to najlepsze słowo). Z jednej strony było ci go szkoda, z drugiej jednak modliłeś się, żeby umilkł. Przez jakiś czas wchodziłem z nim w dyskusje i kłótnie. Niepotrzebnie było jednak strzępić język. Typowy Janusz dosyć szybko powiedział mi, żebym dał sobie z nim spokój. Z drugiej strony miałem jednak Aliego, który pomagał Mateuszowi. Podobnie rzecz miała się z pożyczaniem smartfona. Na początku nie wyobrażałem sobie dawać mu telefonu. Do zadzwonienia jeszcze ok. Ale żeby smarował mi swoimi brudnymi paluchami na telefonie przez pół godziny? Nie to, że czuję się jakiś lepszy czy coś, ale nie widzieliście dłoni Mateusza i oszczędzę Wam opisu. Z czasem jednak zmiękłem i pożyczałem mu telefon, pozwalałem się logować na FB, w tym czasie grałem lub czytałem. Mówiłem mu tylko, że smartfon powinien naładowany, jak ja będę chciał z niego korzystać. Oczywiście to ignorował, sam musiałem tego pilnować. Podobnie było, gdy chciał ode mnie telefon kiedy ja z niego korzystałem lub się ładował – gdy mu odmawiałem, obrażał się. Bezproblemowo dzieliłem się z nim owocami, słodyczami i herbatą. Dziękowałem Bogu, że nie palę – Mateusz jarał cudzesy przez cały czas, nawiedzając wszystkich palaczy. Z jednej strony człowiek się bardzo na niego denerwował, czasami wdawał w kłótnie, żeby dać upust emocjom, potem natomiast miał wyrzuty sumienia, bo przecież był taki biedny, chory i zagubiony. Zanim przejdę do zdemaskowania jego prawdziwej natury, przedstawię scenkę z sali numer 8, która doskonale odda to, jakim człowiekiem Mateusz zdaje się być naprawdę (tego też nadal nie jestem pewien).
Od samego początku Mateusz szukał osoby, która ma telefon z taką samą ładowarką, jak jego stara Nokia. To taki rozsuwany model komórki z klawiaturą i wyświetlaczem osobno, jeszcze nie smartfon. Do naładowania potrzebna była ładowarka starego typu, nie micro USB a okrągła wtyczka. Chyba każda osoba na oddziale została trzykrotnie wypytana o taką ładowarkę przez Mateusza. Za każdym razem powtarzał jak mantrę, że naładował kartę SIM i ma tam minimum 30 zł do wydzwonienia. „Boją się kurwy, że ukradnę” – mówił jak wracał z poszukiwań. Któregoś dnia, wracając z przepustki, Ali przyniósł Mateuszowi upragnioną ładowarkę. Ten podziękował, jednak za bardzo go to nie wzruszyło – położył się spać. Wzięliśmy się za sprawdzanie telefonu. Podłączyliśmy pod ładowanie i próbowaliśmy go włączyć, jednak bezskutecznie. Stwierdziliśmy wtedy, że może musi podładować się przez dłuższy czas, bo bateria nie była używana. W tym czasie sprawdziłem w necie instrukcję obsługi tego modelu – gdzie go się dokładanie włącza. Próbowaliśmy wszystkiego i ostatecznie doszliśmy do wniosku, że coś z baterią jest nie tak. Nie mogliśmy się jednak do niej dostać, bo klapka była mocno przytwierdzona do obudowy. Typowy Janusz podjął skuteczną próbę otwarcia klapki nożem, jednak kosztem dotkliwego skaleczenia się w palec. Wyjęliśmy baterię ze środka żeby ją sprawdzić i okazało się, że w telefonie w ogóle nie ma karty SIM… Doładowanej rzekomo za 30 zeta. A Mateusz w tym czasie słodko spał. Niewdzięczny kłamca. Wtedy zacząłem tak go postrzegać. Tym bardziej, że minęły już dwa magiczne tygodnie mojego pobytu. Od tego czasu zmieniło się bardzo wiele. Miałem dość Mateusza. Tym bardziej, że odstawiałem leki, a nowe zaczynały działać. Spałem po 3-4 godzinny na dobę i miałem wszystkiego serdecznie dosyć. Tym razem to ja kipiałem. Coraz bardziej zastanawiałem się nad tym, co robi tutaj Mateusz. Próbowałem mu nawet wytłumaczyć, kiedy się kłóciliśmy, że ja też jestem chory, podobnie jak on i potrzebuję spokoju. A wszystko jak krew w piach. Zaczynałem kłótnie tam, gdzie wcześniej nie widziałem żadnego problemu. Na przykład w chwili gdy Mateusz przychodził do mnie pytając się o to, czy może posiedzieć na necie, odpowiadałem „Nie Mateusz bo teraz ja korzystam”. Acha – trzeba dodać, że gdy odmawiało się czegokolwiek Mateuszowi, to się gniewał wyzywał cię od kurew i mówił: „szkoda gadać”. To nic, że za 15 minut znowu podchodził, z tą samą prośbą. Tym razem nie ignorowałem jego przekleństw. Jak myślę o tym z perspektywy czasu, wiem że nie miało to żadnego sensu, ale wtedy szukałem jakiegoś upustu gniewu i agresji zrodzonej przez brak snu.
Zaczynałem dostrzegać cwaniactwo w chorobie Mateusza, a on powoli zaczynał mówić o tym otwarcie. Twierdził, że skoro nie ma gdzie iść, to będzie tu siedział dopóki nie wyleczą mu oka, lub go nie wywalą (pacjent szpitala psychiatrycznego może przebywać tam na zwykłych warunkach do 75 dni), a jak to zrobią to znajdzie inny szpital (zdradził kiedyś, że ma za sobą ponad 35 hospitalizacji, ale nie wiem czy to prawda). Kolejna kwestia – jedzenie. Wiedział doskonale, że dostanie tutaj 3 posiłki dziennie. Otrzymywał też słodycze i owoce od nas. Raz przyniosłem mu całą rakietę różnych rzeczy. Zjadł wszystko w 2 dni i potem przychodził do mnie, a miał tego tyle samo. Jak mu się o tym mówiło, obrażał się i znowu kłótnia, gniew i brak spokoju. Na oddziale pracował wesoły pan Roman, który wydawał posiłki. Zauważył, że Mateusz czasami nie schodzi na śniadanie, obiad lub kolację. Był dla niego tak dobry, że z własnej woli przynosił mu jedzenie, i to w większych ilościach. Ja jak zaspałem na śniadanie, byłem głodny do obiadu. Była raz sytuacja, w której pan Roman przyniósł obiad Typowemu Januszowi, który nie może schodzić do stołówki (rwa kulszowa, zalecenie lekarzy), a Mateusz wypala do niego, żeby jemu też przyniósł. Roman odpowiedział, że nie może, musi wydać obiad dla całego oddziału, wszyscy na niego czekają. Zaprosił Mateusza na obiad, żeby zszedł. A ten co? Trzasnął drzwiami i nawyzywał pana Romana od najgorszych.
Nie mogłem znowu milczeć. To była jedna z największych kłótni jakie odbyłem z Mateuszem. Tego już w żaden sposób nie mogłem zrozumieć. Nie tylko ja miałem z nim problem. Kobiety z oddziału się go bały, personel momentami tak samo. W ostatnim tygodniu mojego pobytu, kiedy było ze mną nieciekawie, unikałem go jak mogłem – zacząłem chodzić dwa razy dziennie na spacery i zakładałem słuchawki od razu po położeniu się na łóżku. To było jedyne co mogłem zrobić. Stwierdziłem, że muszę być wobec niego konsekwentny – albo mu pomagać i żyć z nim w zgodzie, albo pokłócić się z nim raz a dobrze. Okazało się, że sięgnąłem po tę drugą opcję. Zacząłem się z nim kłócić, bo znowu powiedział, że jestem leniwy („Za lenistwo do piekła”), bo nie chciałem z nim ćwiczyć jego wymyślonych sztuk walk i porzucać piłką do kosza. Normalnie spływało to mnie, nawet jak zaczynał komentować mój brzuch itp. Tym razem wiedziałem, że to dobra okazja. Pokłóciliśmy się do tego stopnia, że wyszedłem z sali, żeby pomyśleć o tym, jak będą wyglądać moje ostatnie dni w szpitalu z tym gościem pod jednym dachem. Nawiasem mówiąc, byłem trochę przerażony faktem, że miano mnie wypisać za 3 dni, a ja byłem kompletnie rozmontowany i nie mogłem spać. Do tego ciągły gniew, kłótnie, potem wyrzuty sumienia i tak od początku. W tym czasie dowiedziałem się, że Głos Rozsądku również nie może od dawna znieść Mateusza, a w jego stanie nie następuje żadna poprawa. Wyjście było jedno: konsekwentne ignorowanie. Dzięki temu nie będę musiał z nim rozmawiać, pożyczać mu urządzeń i dzielić się z nim jedzeniem. Acha i jego prac też nie będę musiał oceniać. Przez cały ten czas zawsze mówiłem mu, że ma talent i że jego „dzieła” są w porządku. Wiedziałem, że tylko to mu w życiu zostało. Po co mu to odbierać?
Moja taktyka udała się! Mateusz próbował coś do mnie zagaić, ale mówiłem mu, że nie będę z nim rozmawiał do samego wyjścia. Nie ośmielił się zapytać i poprosić o cokolwiek przez 3 kolejne dni. To mi dało do myślenia – czyli jednak nie jest u niego tak źle z pamięcią. Gdy wychodziłem z oddziału, nie pożegnałem się tylko z nim. Do końca zastanawiałem się nad jednym – powiedzieć o swoich spostrzeżeniach lekarzowi, czy nie? Praktycznie wszyscy z którymi o tym rozmawiałem, mówili żebym to zrobił. Tak też uczyniłem. W końcu Mateusz powinien znaleźć się na zupełnie innym oddziale, dla dobra innych pacjentów. Albo jeżeli zgrywał takiego kozaka, mógł pójść do przytułku, gdzie spotkałby równych sobie. W tym czasie szpital w którym przebywał, wyleczyłby w jego miejsce pewnie ze dwie osoby, które naprawdę potrzebowały pomocy. On wykorzystywał oddział jak tylko mógł, dodatkowo szkodząc pacjentom. Po kilku dniach po moim wyjściu, gdy odwiedziłem znajomych w szpitalu, dowiedziałem się, że inni pacjenci również zgłaszali lekarzom tę kwestię. Ostatecznie po ponad 6 tygodniach pobytu, Mateusz wypisał się na własne życzenie. Dowiedziałem się tego od koleżanki, która jeszcze tam przebywa. Z jakiego powodu i w jakich okolicznościach? Ponoć poprosił jakiegoś pacjenta o kawałek pizzy (tak, mogliśmy zamawiać sobie jedzenie). Ten powiedział, że najpierw pójdzie się podzielić z ludźmi, z którymi się na nią składał. Gdy wrócił do Mateusza z dwoma czy trzema kawałkami, otrzymał odpowiedź: „Nie będę jadł jakiś resztek i pomyj” – i do tego stek wyzwisk. Mateusz poszedł do personelu, powiedział, że nikt tu się nim nie zajmuje i chce wyjść. Opuścił szpital po 15 minutach. Kurde! Ja też kiedyś zamówiłem pizzę na odział, ale poczęstowałem Mateusza jako pierwszego… Do dziś chciałbym zamienić kilka zdań z lekarzem, który przyjął go do tego szpitala.

Jak wspominałem, dopiero po dwóch tygodniach zacząłem wątpić w szpital i w swoją decyzję. Przez odstawienie starych leków nie mogłem spać, w dzień nie nadawałem się zupełnie do niczego. Nawet wychodzenie na przepustki już tak nie cieszyło, bo bałem się znowu, że nie zasnę. Do tego moja żona miała w tym momencie bardzo ważny egzamin i również potrzebowała spokoju. Umówiliśmy się, że nie będzie mnie przez ten czas odwiedzać, żeby nie tracić czasu na naukę, ale i tak codziennie długo rozmawialiśmy przez telefon. Bardzo mnie wspierała. Na przepustkach bałem się tylko nocy i tego, że również ona nie będzie spać przeze mnie. Nie życzę nikomu bezsenności. Mój Wujek w ten sposób nabawił się podobnej choroby do mojej. W wojsku za karę, nie dali mu spać przez tydzień. Opowiadał mi to kilka razy, ale teraz dopiero wiem co to znaczy. Mając trzy dni do wyjścia i nadal modląc się o spokojny sen, byłem mocno spanikowany. Bałem się tego co będzie na wolności. Od razu ze szpitala miałem iść do pracy. Okazało się na szczęście, że z każdym dniem było coraz lepiej. Teraz leki świetnie działają. Nie spóźniam się do pracy, ale nadal mimo to boję się nocy. Nawet nie ustawiając budzika śpię po 7 godzin na dobę. Wierzę jednak, że wszystko się nadal stabilizuje.
Wracając jeszcze na chwilę do szpitala. To bardzo dobra placówka, mimo wszystko jednak – szpital psychiatryczny, ze swoimi z pozoru dziwnymi regułami. Dla przykładu, jeżeli chciałeś wyjść na spacer na teren kompleksu szpitalnego, musiałeś wpisać się na listę dzień wcześniej. Jeżeli tego nie zrobiłeś, nie miałeś prawa opuścić szpitala. Ali sprzedał mi fajny patent na tę dziwną zasadę. Wystarczyło wpisać się na listę na cały tydzień – i już, problem z głowy. Jeżeli natomiast pacjent nie przebywający obecnie na przepustce, został zauważony poza całym kompleksem szpitalnym – dostawał zakaz spacerów i przepustek do odwołania. Byli pacjenci tacy jak Mateusz, którzy z góry mieli zakaz wychodzenia. O przepustkach decydowali lekarze, którzy prowadzili danego pacjenta. Pytało się o zgodę na obchodzie i jeżeli była akceptacja, wypisywało się potem u pielęgniarek podanie z datą i godzinami. To musiał jeszcze „zaklepać” lekarz i można było wyjść i wrócić na wyznaczoną datę i dokładną godzinę.
Obchody w szpitalach psychiatrycznych to dosyć dziwne zjawisko. Odbywają się oczywiście o wyznaczonych porach – rano o 9:00, wieczorem o 19:00. Uczestniczą w nich wszystkie osoby z personelu, które akurat są na zmianie. Oznacza to, że o Twój stan zdrowia, często pyta się zupełnie inna osoba, niż ta która prowadzi Twoje leczenie, a czasami lekarz z innego oddziału lub szpitala. Za lekarzem stoją najczęściej pielęgniarki, salowe i psycholodzy. Osoby z tyłu notują to co mówi pacjent. Lekarz staje na przeciw Ciebie, bardzo blisko i patrzy Ci w oczy. Po kilku obchodach czujesz się zupełnie zbity z tropu. Ja przynajmniej byłem. Bo w pewnym momencie zastanawiałem się nad tym, czy jak powiem im np. że sucho mi w budzi (efekt niepożądany działania leku) lub dostaję skurczy nóg w nocy i chyba przez to nie mogę spać, to czy nie odbiorą tego jak jakieś urojenie i nie dopiszą mi nowych leków. Do dziś nie wiem zupełnie jak zachować się na obchodzie. Zawsze mówiłem szczerze jak się czuję – jak było dobrze to było dobrze, jak nie mogłem spać to mówiłem swoje przypuszczenia. To co najczęściej towarzyszy pacjentom podczas obchodów to myśl o dacie ich wypisu – jeżeli taka jest w niedługiej perspektywie. Każdemu zależy na zdrowiu, jednak chciałby stąd wyjść jak najszybciej. Lekarze badają też na obchodach wiarygodność pacjentów. Jeżeli ktoś ma tu siedzieć jak najdłużej, ze względu na chociażby rentę, nigdy nie powie, że czuje się dobrze. Przekaże, że czuje się lepiej ale… i tu zawsze się coś znajdzie! Lekarze mają też gotową odpowiedź na skargi pacjentów na brak snu: „W dzień nie spać!”. Mnie by to trochę sfrustrowało, na szczęście żaden mi tak nie powiedział. W dzień i tak nie spałem…
Ważną kwestią są również rzeczy osobiste, które zabiera się ze sobą. Są to wygodne ciuchy, kosmetyki, ręcznik, klapki czy książki – tak jak w każdym szpitalu. Ja dodatkowo oprócz smartfona i PSP (dzięki Jaca), miałem ze sobą laptopa służbowego, o którego się początkowo bałem. Zwłaszcza po usłyszeniu kilka razy kwestii, że personel nie odpowiada za żadne przedmioty pacjentów. Na początku chowałem laptop do depozytu i klucz trzymałem ciągle przy sobie. Po pewnym czasie przestałem to robić. Tu wszyscy używali urządzeń multimedialnych i raczej nikt by się na niego nie połasił. Nie zostawiałem jednak swoich rzeczy w pustej sali, czekałem, aż ktoś przyjdzie.
Zabawne dziś wydaje mi się wydarzenie z drugiego dnia mojego pobytu. Rano wybrałem się pod prysznic, wziąłem ze sobą kosmetyczkę i dopiero w łazience przypomniałem sobie o ręczniku. Spiesząc się zostawiłem kosmetyczkę w łazience. Po powrocie okazało się, że kosmetyczki nie ma! Wyszedłem od razu na korytarz, bo przecież złodziej musiał być gdzieś niedaleko. Zobaczyłem tylko około 60. letniego, siwego faceta z brzuszkiem. Przeszedłem się po korytarzu w jedną i drugą stronę i nic. Udałem się do pielęgniarek. Powiedziały mi, że nic nie mogą zrobić. Zasugerowałem więc, żeby lekarz na obchodzie się popytał. One odparły, że takie kwestie są poruszane wyłącznie na zebraniu społeczności. Pytam się więc, kiedy ta społeczność? Ona na to, że w środę. Był czwartek. Myślałem, że kosmetyczka przepadła. Wieczorem, tego samego dnia po lekach (godz. 21:00), do naszej sali przyszedł… siwy, gruby 60. latek, którego widziałem rano na korytarzu, tuż po zniknięciu kosmetyczki. Wiedziałem już, że to on ją zabrał. Powiedział do nas nerwowym, poruszonym głosem: „Ktoś z was chyba coś zostawił w łazience, idźcie sprawdzić” i świdrował nas wzrokiem, skupiając się w dużej mierze na mnie. Nikt nic nie odpowiedział, więc powtórzył kwestię. Wtedy Ali powiedział, żebym poszedł. I rzeczywiście – była tam gdzie ją zostawiłem. Złodziej zniknął, a ja i tak nie czułem urazy i nie chciałem interweniować, bo wiedziałem, że to chory człowiek. To też niestety się zmieniło z czasem. Ten facet imponował mi jedną rzeczą – zawsze był pierwszy w kolejce po każdy posiłek. Po prostu przychodził pół godziny wcześniej i siedział i czekał. Skąd to wiem? Często pracowałem na stołówce na laptopie, bo tam mi było wygodnie i powiedzmy, że był spokój. Nigdy nie zapomnę jego miny jak będąc przekonanym o tym, że znowu będzie pierwszy, zobaczył mnie siedzącego przy stole. Często puszczałem go i tak w kolejce, dla niego to było mega ważne, takie musiał mieć urojenie. Zawsze pierwszy. Gdy przyszedł kryzys i nie mogłem spać, jak wiecie byłem mocno podrażniony. Wtedy nie ustąpiłem mu kolejki i wypomniałem mu w końcu kradzież mojej kosmetyczki. Oczywiście się wypierał, powiedział że ją tylko znalazł. Jak się zapytałem, dlaczego od razu nie odniósł, to powiedział że spał. Pomińmy fakt, że wtedy też był pierwszy w kolejne po obiad.
Mam nadzieję, że byłem dobrym przewodnikiem. Nie przybliżyłem Wam być może licznych dolegliwości związanych ze stanem zdrowia psychicznego, ale to nie było moim celem. Chciałem żebyście wiedzieli, jak wygląda leczenie w takich ośrodkach, jakich ludzi można tam spotkać i czy jest właściwie czego się bać? Ja ciągle boję się tylko jednego. Dyskryminacji z powodu mojej choroby, której ani nie chciałem, ani w żaden sposób nie nabyłem swoim zachowaniem lub zaniedbaniem. Dostałem ją w genach. Będąc dzieckiem sam wstydziłem się mojej chorej mamy. Wierzę jednak, że dawno mi to wybaczyła. Jestem chory od 19 roku życia. Dopiero wtedy do końca zrozumiałem, co ona musiała przechodzić. Resztę swojego życia spędziła w zamkniętym ośrodku. Od samego początku wiedziała, że nie czeka na nią data z wypisem. Kocham Cię Mamo.
Do dziś o mojej chorobie wie wyłącznie moja rodzina, przyjaciele i znajomi. Wiedzą również osoby postronne, które nie dowiedziały się tego ode mnie. Podejrzewam, że mogą mieć dosyć okrojoną wiedzę i skrzywiony obraz. Wiecie dlaczego nie obrażę się jak ktokolwiek nazwie mnie czubkiem? Bo to tylko skrót myślowy. Ludzi chorych psychicznie zaczęto nazywać w ten od zakonu bonifratrów. Od dawna specjalizuje się on w opiece nad chorymi umysłowo. A skąd nazwa? Zakonnicy nosili habity zaopatrzone w charakterystyczny, spiczasty kaptur. Więc tak – jestem czubkiem, bo jestem chory i mogę potrzebować pomocy. Dorastałem do tego przez ten cały czas mając zapewnioną opiekę ze strony ojca, żony, rodzeństwa, macochy i przyjaciół. Teraz o swojej dolegliwości mówić otwarcie i bez wstydu. Jestem świadomy swojej choroby bardziej, niż niektórzy ludzie przeziębienia. Wiem gdzie szukać pomocy i jaki tryb życia prowadzić, aby uniknąć „stanów zapalnych”.
To właśnie dlatego nie napiję się z Tobą wódki i nie zapalę blunta. To właśnie dlatego zdarza mi się wyjść czasami z pubu o 22:30 – muszę dbać o swój sen. Kiedyś bardzo się przejmowałem tym co sobie ludzie moją pomyśleć. Z czasem wymyśliłem setki ripost na nasze polskie „Ze mną się nie napijesz” i zacząłem też sobie żartować z ludzi. Na pytania „Dlaczego nie pijesz” (to takie dziwne w naszym kraju, nie?) odpowiadałem, że jestem alkoholikiem, albo że kogoś zabiłem prowadząc auto po pijaku. Wtedy to nie mi było głupio. Już tego nie robię, bo wiem, że nie muszę się tłumaczyć. Nie obchodzi mnie czy dla kogoś będę lamusem. Wiem przez co przeszedłem – nie muszę niczego udowadniać. Przestałem pić, dopiero gdy poznałem swoją obecną żonę. Do tego czasu po prostu nie brałem leków, gdy byłem pijany. Oczywiście to też było sporadyczne – zwykłe weekendowe wypady do pubów. To dla niej biorę cały czas leki i prowadzę taki tryb życia, bo wiem że warto. Kocham ją. Obiecałem sobie, że przed naszym ślubem (bardzo bałem się sformułowania „w zdrowiu i w chorobie” w przysiędze małżeńskiej, nie chciałem w ten sposób więzić Pauliny) powiem jej tacie o swojej przypadłości. Należało mu się to i musiał o tym wiedzieć, dla mojego spokoju. To była jedna z tych rozmów, których człowiek bardzo się obawia. Przyjął to bardzo spokojnie („Dostojewski też miewał depresje”) i do dziś bardzo mnie wspiera. Reszta rodziny mojej żony, oprócz kilku osób, raczej o tym nie wie i być może właśnie się dowiaduje. Te słowa są dla Was – to nie jest żadna tajemnica, możemy o tym rozmawiać otwarcie i żartować. Nie chciałem tylko, aby wiedziała o tym babcia i dziadek, aby ich nie martwić.
Dziękuję Wam za cierpliwość i poświęcony czas. Dbajcie o siebie. Pamiętajcie, że czasami warto szukać pomocy u wielu źródeł. Otaczajcie się tylko wartościowymi i pięknymi ludźmi. Szkoda czasu na depresje! Ja wiem, że moja pewnie i tak kiedyś przyjdzie. Ale jak przyjdzie – będę na nią gotowy! 🙂
Skomentuj